Bez sztuki życie nie miałoby sensu, dzięki niej staje się bogatsze, może czasem łatwiejsze… Dlatego co tydzień w Notatniku kulturalnym przybliżamy wam najciekawsze wydarzenia ze świata kultury, zarówno te najświeższe, jak i te, które warte są szybkiego nadrobienia.
„Green book” reż. Peter Farrelly
M2 Films
Nasza ocena: 5/6
Nie miał wcześniej szczęście reżyser Peter Farrelly, na swojej filmowej drodze. A właściwie to nie miał pomysłu, żeby do tej fabryki snów się dostać. Przez lata proponował nam filmy, że niewymagające myślenia, w których brylował Jim Carrey, że wymienię tylko serię „Głupi i głupszy”. Farrelly zaskoczył w zeszłym roku, kiedy to swoim najnowszym filmem „Green Book” oczarował publiczność festiwalu w Toronto, zgarniając przy tym najważniejszą nagrodę czyli nagrodę publiczności. A więc wystarczy marzyć, pracować, a wymarzony sukces i uznanie kiedyś przyjdzie. Przynajmniej w mitycznej Ameryce!
Zresztą podobnie jest w filmie „Green Book”. To niezwykle poruszająca historia przyjaźni wybitnego muzyka, czarnoskórego pianisty, który zatrudnia na swojego szofera, białego, mocno porywczego i z początku konserwatywnego bramkarza z nowojorskiego klubu. Jak możemy się domyślać zestawienie tak skrajnych postaci już z początku budzi wiele przygód. A jeśli dodamy do tego, że szofer Tony to Włoch z krwi i kości, a podróż po kraju odbywa się w pełnych rasizmu i prześladowań latach 60. to mamy kino drogi pełne temperamentu i nieustających przygód. Kino drogi, w którym użyto najprostszych środków, mających wywołać w widzach wzruszenie, śmiech, podziw i zwyczajną przyjemność. Oglądając ten w film w ogromnej sali kinowej, wypełnionej po brzegi publicznością, reagującej na większość scen czułem się w starym kinie, gdzie niespieszna opowieść o człowieku jest uczciwą lekcją człowieczeństwa i tolerancji, ale i bardzo udaną filmową ucztą, która nie sili się na nic więcej, niż jest w założeniu. Brakuje nam dziś takiego kina, cała nadzieja w Farrellym!
„Outer Peace” Toro Y Moi
Carpark
Nasza ocena: 4/6
Nowy rok, a wraz z nim nowości muzyczne, których w najbliższych dwunastu miesiącach będzie niezliczona ilość, właśnie wystartował. Na pierwszy rzut idzie Toro Y Moi czyli elektroniczny byczek z Południowej Karoliny. Król gatunku chillwave, który debiutując na początku tej dekady, zaprosił nas do swojego muzycznego świata, pełnego tajemnicy, oniryzmu, balansowania na granicy snu i jawy czy miejsca, gdzie muzyka uruchamia wszystkie nasze poukrywane zmysły. Jego dorobek muzyczny jest dziś niezwykle imponujący, ale też widać w tym wszystkim przemianę, chęć poszukiwania, transformacji, co udowadnia na najnowszym szóstym już krążku.
„Outer Peace” w niczym już nie przypomina ikonicznego debiutu muzyka. Tutaj tajemnica i mgła zostały rozwiane przez wielobarwne chmury, pełne ferii dźwięków. Na nowym krążku Toro przeskakuje bo bardzo miękkich tonach synthpopu, mieszając to z elementami disco, funku czy osadzonego w latach 90. r’n’b. Jest w tym wszystkim bardzo spójny i konsekwentny, wciąż potrafiąc hipnotyzować swoją muzyką. Lecz tym razem zamiast wylegiwać się w bezruchu porywa nas do tańca, tańca szalonego, nieobliczalnego. Byczek znowu jest w formie!
„Orzeł&Reszka” Orzeł i Reszka
RockersPro
Nasza ocena: 4/6
Jeszcze szybkie nadrabianie zaległości z poprzedniego roku. Na muzycznym, rodzimym podwórku mamy wiele dobrego, ale cieszą mnie zawsze takie nieoczekiwane odkrycia, które o jakości polskiej muzyki również decydują. Szybkie są ze względu na długość płyty intrygującego duetu Orzeł i Reszka, która jest zaledwie 30-minutową podróżą pełną nostalgii. Ale zapewniam was, że jak już raz się wejdzie w świat Magdaleny Turłaj i Maurycego Kiebzak-Górskiego, to wyjść z niego trudno.
„Orzeł&Reszka” to przede wszystkim album świetnie wyprodukowany, na którym przeważają klimaty elektroniczne. Ale w tym wypadku mamy duet, który oferuje nam wiele nieoczywistych zwrotów, gdzie dźwięki elektroniki przecinają się z różnymi odcieniami gatunku. Sporo tu eklektycznych tonów, które mieszają się z charakterystycznym głosem wokalistki i zgrabnie napisanym tekstami. Całość mocno nostalgiczna, momentami pełna niepokoju. Album współczesnych młodych gniewnych, warto ich zapamiętać!
„Rigoletto” reż. Gilberto Deflo
Teatr Wielki w Warszawie
Nasza ocena: 4/6
Na dobry początek roku w operze, która w najbliższych miesiącach będzie m.in. spod znaku Stanisława Moniuszki, proponujemy nadrobić zupełnie inną lekcję z klasyki, a konkretniej z Verdiego, który ze swym „Rigoletto” w reżyserii Gilberto Deflo powrócił na deski Teatru Wielkiego Opery Narodowej. Premiera to o tyle kanoniczna, że swoją premierę miała w 1997 roku. I jak się dziś okazuje, z roku na rok zyskując na jakości. Ta jakość to przede wszystkim monumentalny język, z którego historia tytułowego Rigoletto została wyrzucona.
Cała opowieść zaczyna się od suto zastawionego balu karnawałowego, gdzie bawi się zarówno książę, jego dworzanie oraz pokraczny błazen – Rigoletto, który ukrywa przed światem swoją córkę Gildę. Jak możemy się spodziewać, córka zostaje porwana i całość zlewa się w jedną wielką intrygę. Sukces tej tak długo wystawianej realizacji tkwi po pierwsze w klasycznej, wiernej tradycji opery realizacji Deflo, ale i pozostałych czynników jak chociażby zmieniających się solistów, w tym zasługującej na wielkie oklaski sopranistce Aleksandrze Olczyk. Odświeżony zespół razem nie tworzy, kolejnego zakurzonego pomnika, a wciąż żywą, świeżą klasyczną operę, o którą dziś piekielnie trudno.